20 rocznica tragicznej śmierci Mariana Bublewicza
W 20 rocznicę tragicznej śmierci Mariana Bublewicza (1950-1993)
w Sanktuarium Matki Boskiej Fatimskiej w Olsztynie przy ul. Bajkowej 15
24 lutego 2013 r. o godz. 11.30
Krajowy Duszpasterz Kierowców ks. dr Marian Midura odprawi Mszę świętą - modląc się, dziękując i wspominając wspaniałego Człowieka i Mistrza kierownicy!
„Trzeba dążyć do celu, choćby inni w jego realizację wątpili. Najważniejsze to mocno w siebie wierzyć i mieć swój plan.” - życiowe motto Mariana Bublewicza
SERDECZNIE ZAPRASZAMY
Marian Bublewicz (ur. 25.08.1950 r., Olsztyn – zm. 20.02.1993 r., Lądek Zdrój) - www.bublewicz.pl
Najlepszy polski kierowca rajdowy na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Rozsławił Olsztyn jako ośrodek sportów samochodowych. Cieszył się wielkim uznaniem i sympatią nie tylko w rodzinnym mieście. Zmarł z powodu obrażeń odniesionych w wypadku na trasie Zimowego Rajdu Dolnośląskiego. Jechał wtedy z przynależnym mistrzowi numerem 1, zaś w poprzednich edycjach tego rajdu triumfował siedem razy z rzędu. Dzięki charyzmie i pasji, z jaką traktował to co robił, pozostał wzorem dla wielu młodych kolegów oraz dla kibiców, którzy w dowód swojej niegasnącej pamięci przyznali mu pośmiertnie w 2000 r., w plebiscycie miesięcznika „Auto Moto i Sport”, tytuł Najlepszego Polskiego Kierowcy Rajdowego XX wieku.
Wicemistrz Europy 1992, sześciokrotny mistrz Polski, w tym czterokrotnie pod rząd (1983, 1987, 1989, 1990, 1991, 1992). Łącznie, wliczając tytuły w klasach, Marian Bublewicz wygrywał mistrzostwa Polski 20 razy. W 1993 r. znalazł się na priorytetowej liście „A” – 31 najlepszych kierowców rajdowych świata – publikowanej przez Międzynarodową Federację Sportu Samochodowego (FIA).
W 1991 r. powołał do życia pierwszy w Polsce profesjonalny zespół rajdowy: Marlboro Rally Team Poland, dołączając tym samym do gwiazd światowego automobilizmu, takich jak Ayrton Senna, Carlos Sainz czy Juha Kankkunen.
Mariana Bublewicza cechowała ogromna pracowitość, cierpliwość i staranność w przygotowaniach do każdego rajdu. W odróżnieniu do wielu konkurentów dużo trenował, często w podolsztyńskich lasach. Przez wiele lat sam finansował swoją życiową pasję, prowadząc serwis samochodów osobowych. W 1993 roku zatrudniał 50 osób. Spędzając czas wolny, pracował nad kondycją – jeździł na nartach wodnych i motocyklu crossowym.
Był pogodnym, szlachetnym i skromnym człowiekiem, o trudnym do zapomnienia, ujmującym uśmiechu.
Jego śmierć spowodowała całkowitą zmianę standardów bezpieczeństwa obowiązujących na trasach rajdowych w Polsce. Przez brak samochodu ratownictwa drogowego (nie zapewnił go organizator), ciężko rannego Mariana Bublewicza wyciągnęli z wraku samodzielnie – posługując się prymitywnymi narzędziami – kibice i strażacy ochotnicy. Potem ścięli drzewo, o które rozbił się samochód, i zrobili z niego krzyż. W miejscu wypadku postawiono także pamiątkowy kamień, przy którym – jak zapewniają miejscowi – zawsze płoną znicze.
W jednym z wywiadów Marian Bublewicz powiedział:
„Zginęło wielu wspaniałych kierowców rajdowych, lecz odczytuję to jako pech, który w tej dyscyplinie przypłacić można dość szybko życiem. Jest to wielka tragedia, gdy w wyniku rywalizacji sportowej umiera człowiek.”
Opracowano na podstawie tekstu Pawła Jarząbka i Jacka Dobkowskiego
Marian Bublewicz - prywatnie:
zainteresowania i pasje: motocross, narty wodne, narty zjazdowe i biegowe
talenty i umiejętności: słuch muzyczny, śpiew, gra na harmonii, akordeonie, gitarze i pianinie; gibkość (mostek z pozycji stojącej bez rozgrzewki :)
ulubione danie: kuchnia litewska, a szczególnie bliny i kiszki ziemniaczane przygotowane przez Mamę Weronikę
ulubiona piosenka: "Wonderful Life" Black
ulubiona melodia: ścieżka dźwiękowa filmu „The Godfather” („Ojciec chrzestny”) F. F. Coppolli
Zebrała: Beata Bublewicz (córka)
Wspomnienia:
http://www.rallycross-sport.com/apps/news?id=93
„Byłeś Mistrzem, jesteś Mistrzem i będziesz Mistrzem kierownicy. Każdy kierowca rajdowy powinien brać przykład z Bubla, z jego zapału do tego sportu, do doskonalenia techniki jazy. Jak tylko jestem na Cmentarzu (kilka razy w roku) to znicz Marianowi zapalam [*] Olsztyn pamięta...” – wypowiedź wiernego kibica!
Jeszcze długo będziemy zadawać sobie pytanie, dlaczego Stwórca powołał do siebie Janusza, tymczasem dzisiaj celebrujemy kolejną rocznicę wydarzenia, które wstrząsnęło nami przed laty, jedenastą rocznicę śmierci Mariana Bublewicza. Z nim los zagrał nieznaczonymi kartami – zginął jak kierowca sportowy, na rajdzie.
W dniu 20 lutego 1993 roku pod blokiem operacyjnym szpitala w Lądku Zdroju czekali w milczeniu dziennikarze, koledzy, kibice - z nadzieją na pomyślne wieści. Nikt nie dopuszczał do siebie najgorszego, kołatały się po głowie myśli, że przecież z równie strasznych wypadków ludzie wychodzili w miarę cało. Zaprzyjaźnieni dziennikarze grzali na własnych ciałach krew potrzebną do transfuzji, zgłosiło się mnóstwo chętnych oddać Jemu ten drogocenny płyn ze swoich żył. O 17.00 skończyły się nadzieje, zamilkły modlitwy. Marian zmarł, opuścił nas wszystkich, jego najwierniejszych wielbicieli.
Stało się to na trasie odcinka specjalnego Orłowiec - Złoty Stok w czasie 9 Zimowego Rajdu Dolnośląskiego. Rajdu, który na dziewięć jego edycji siedem razy wygrywał Marian Bublewicz, którego trasę znał jak własne podwórko w Olsztynie.
Pokonując jego odcinki specjalne po raz ostatni wraz ze swym pilotem Ryszardem Żyszkowskim jadąc Fordem Sierrą Cosworth 4X4, uderzyli w rosnące na prawej stronie pobocza drzewo. Samochód dosłownie owinął się wokół pnia, pilot z ciężkimi obrażeniami wydostał się przez rozbitą szybę, kierowca został ze wszystkich stron zakleszczony. Był przytomny, cały czas zdawał sobie sprawę, co się stało, spokojnie czekał na pomoc. Jak zwykle, pierwsi na miejscu byli zdesperowani kibice, próbowali ratować swojego ulubieńca, gołymi rękami odginali blachy i darli poszycie fotela. Profesjonalna pomoc przyszła po czterdziestu minutach, dużo za późno.
Jakim był zawodnikiem, wiedzą wszyscy entuzjaści sportów samochodowych. 22 tytuły Mistrza Polski, wicemistrzostwo Europy w 1992 roku, wpis na listę kierowców priorytetowych FIA - to mówi samo za siebie.
Pochodzący z niezamożnej rodziny Marianek, aby zarobić na pierwszy w życiu pojazd, czyli WFM-kę sprzedawał butelki i grywał na harmonii na różnych zabawach i weselach. Od 1968 roku załapał się do rajdów motocyklowych, później było Mistrzostwo Polski w motocrossie. Sporty motocyklowe zakończyły się z chwilą potężnego wypadku. Obiecywał sobie, że już nigdy więcej i słowa dotrzymał. Nie było już motocykli, tylko cztery koła, od 1973 roku i rajdów okręgowych. W roku 1975 był już najlepszy w Polsce w klasie 1300.Od 1982 do końca startował w barwach firmy Marlboro, będącej jego sponsorem „strategicznym”. W swojej karierze dosiadał najprzeróżniejsze auta - od swojskiego Fiata 125p, poprzez Opla Kadeta, różne typy Polonezów, Mazdę 323 aż do Forda Sierry Coswortha 4x4, ostatniego auta w życiu.
Jakim był człowiekiem?
Przede wszystkim mimo wszelkich ku temu uprawnień, nie miał w sobie nic z gwiazdy, chimerycznej i niedostępnej. Wprost przeciwnie, do Mariana zawsze i wszędzie każdy mógł się dostać, nawet menele spod latarni klepali go po plecach i pytali „Co słychać, Marianek?” Jego serdeczny uśmiech i zadowolenie z życia nie było wytrenowaną pozą dla dziennikarzy, taki po prostu był na co dzień. Miał momenty gorszego samopoczucia, po szczególnie męczącym OS-ie na rajdzie, gdy zdejmował kask i widać było, że chwilowo ma wszystkiego dość – dziennikarze i kibice taktownie dawali mu spokój. Po chwili relaksu, głębszego oddechu, kanapce i ciepłej herbacie znów był „nasz”, chętny do rozmów, uśmiechnięty, otwarty, szczęśliwy optymista.
Oto, co o Marianie powiedział Ryszard Żyszkowski, pilot i najbliższy przyjaciel:
- Przejeździłem z Mańkiem 10 lat, do samego końca. Między nami były układy bardziej familiarne niż przyjacielskie, z jego stratą nie mogę pogodzić się do dziś, jego śmierć była zupełnie niepotrzebna. Do ostatniej chwili wierzyłem, że da się go uratować, że to, co się stało, to tylko zły sen, że zaraz się obudzę i to będzie nieprawda. Bardzo żałuję, że go nie ma i cieszę się, że mogłem przy moim przyjacielu być do samego końca”.........
Po tragicznym wypadku okoliczna ludność ścięła drzewo, na którym wszystko się zakończyło - i rajd i życie. Został tylko krzyż i zawsze świeże kwiaty od osieroconych kibiców. Została powołana specjalna grupa Głównej Komisji Sportów Samochodowych, która po długotrwałych badaniach, ekspertyzach i testach orzekła, że w zaistniałym wypadku nie widzi winy organizatora, błąd zdaniem komisji leżał po stronie kierującego.
Pamiętamy go wszyscy i pamiętać będziemy, dopóki w Polsce będą rozgrywane rajdy. Teraz walczy z czasem na niebieskich OS-ach, niedostępnych dla naszych ziemskich oczu.
Szkoda, że już go nie ma, nie może widzieć jak rośnie jego wnuczek Grzesio, syn jedynej córki Beaty. Nigdy nie poznał dziadka, urodził się długo po tym, jak Marian odszedł.
Od 13 lutego tego roku jest ich dwóch (śp. Janusz Kulig), w zgranej załodze w barwach Marlboro. Chociaż nie wiemy jak jest po drugiej stronie, lżej jest na sercu pomyśleć, ze Bubel zaopiekował się Kuligiem. Kto wie, może tam kolegują się z innym Wielkim – Ayrtonem Senną?
Wszystkie wyobrażenia są lepsze niż myśl o tym, że ludzkie życie kończy się w ułamku sekundy i później nie ma już nic. Nic, oprócz naszej pamięci , fotografii i filmów przechowywanych jak największe skarby w domowych archiwach.
Nigdy go nie zapomnę.